Plan był taki, by tuż po świętach Bożego Narodzenia wyruszyć w podróż. Gdziekolwiek, byle było ciepło, ale tak naprawdę ciepło, więc nawet najdalsza wiosenno-letnia Europa odpadała, za to bacznie przyglądaliśmy się lotom na drugą półkulę. Padło na najbardziej zieloną wyspę, na jakiej kiedykolwiek byliśmy. Gwadelupa już z samolotu zachwyciła kolorem. Bujna roślinność w kilkudziesięciu odcieniach zieleni wyłaniała się z każdego zakątka. Nasz pobyt podzieliliśmy na cztery noclegi i każde miejsce charakteryzowało się zupełnie innymi warunkami. Wszędzie było jednak bardzo gościnnie. Butelka rumu, kawa i owoce na powitanie to standard, który od początku wprawiał w dobry nastrój.
2 NOCE W SAINT ANNE
Pierwsze dwa dni to czas na odpoczynek po 8-godzinnym locie z Paryża, więc wybór padł na miejscowość Saint Anne, blisko Pointe-à-Pitre, gdzie lądowaliśmy. Miasteczko to charakteryzuje się pięknymi plażami. Jest bardzo turystyczne, ale nasz domek oddalony o kilka km od centrum okazał się strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza gdy ma się auto. Z początku nie mam zbyt wielu zdjęć. Aparat włączam z reguły kilka dni po przyjeździe, więc zostawiam Wam kilka zdjęć padającego deszczu i parę dziadków na plaży.
4 NOCE NA WYSEPCE ÎLES DES SAINTES
Na małą wysepkę Îles Des Saintes, która ma powierzchnię prawie 13km2, przypłynęliśmy promem z Trois-Rivières. Nie będę się rozpisywać o płynięciu pod falę, bo podobno to normalne i nic wielkiego się nie dzieje. Jednak w mojej głowie zadziały się wtedy jakieś straszne historie i kurczowo trzymałam się męża (i krzesła), więc jak tylko dopłynęliśmy na miejsce, odetchnęłam z wielką ulgą i z myślą, że właśnie moje życie zaczyna się od początku. Z powrotem było już całkiem okej, ale tego strachu nikt mi już nie zabierze. W każdym razie – było bardzo bezpiecznie, a Terre-de-Bas na Îles Des Saintes okazało się rajem na ziemi i ciągłym niedowierzaniem, że takie miejsca i rzeczy dzieją się naprawdę. Małe, niebieskie, kreolskie domki – z mini-basenem trzy kroki od sypialni, z widokiem na zatokę i przepysznym jedzeniem, które gotowała nam opiekunka tego miejsca – Veronique.
Wstawaliśmy każdego dnia ze wschodem słońca.
Owoce od właścicielki domków. Karambola i gujawa.
Śniadanie to obowiązkowo gwadelupska kawa plus to, co było akurat w sklepie. Na takiej małej wyspie są tylko dwa sklepy, otwarte w dość losowych godzinach, z podstawowymi artykułami, więc jedliśmy to, co wszyscy – bagietkę, konfiturę i serki.
Tak naprawdę całe dnie mogliśmy spędzać tu, leżąc w hamaku, czytając, z przerwami na kąpiele i posiłki. Próbowałam usilnie zapamiętać ten widok na dłużej i mam wrażenie, że mi się udało. Długo nie zapomnimy tego miejsca i przepięknych wrażeń, też sylwestrowych, bo właśnie tam powitaliśmy Nowy Rok, 5 godzin później niż w Polsce. Trochę zaspani, ale baaardzo szczęśliwi. Na dokładkę kilka zdjęć analogowych ze spaceru do miasta. Oraz bawełna na drzewie! Kosmos!
5 NOCY NA BASSE TERRE
Po totalnym chillu na Îles Des Saintes przyszedł czas na zwiedzanie drugiej części głównej wyspy, zwanej Basse Terre, z czynnym wulkanem na środku i okalającym go parkiem narodowym. Zieleni tu nie było końca. Wulkan okazał się nie tak groźny, na jakiego wyglądał (zadymiony i przykryty chmurami), a przy okazji trochę ruchu nie zaszkodziło. Mijające pary z małymi dziećmi działały bardzo motywująco. Każda trasa w parku narodowym była odpowiednio oznaczona i przez to bezpieczna. Mój strach ma z reguły większe oczy niż przeciętnego człowieka, ale momentami udawało mi się go pokonać. Momentami.
W tej części wyspy mieszkaliśmy w miejscowości Capesterre-Belle-Eau, z której bardzo blisko było do kilku wodospadów, których to na Gwadelupie jest pewnie kilkadziesiąt. Nocleg był trochę pośrodku niczego, więc codziennie wyjeżdżaliśmy albo w głąb wyspy (wyprawa na wulkan) lub dookoła, w poszukiwaniu plaż. Najpiękniejszą znaleźliśmy na północy, za Saint Rose, a jej nazwa to Plage de Clugny.
Jedzenie na Gwadelupie to głównie mięso, mięso i jeszcze raz mięso. I oczywiście owoce morza. Ja szukałam głównie ryb i zdarzały się znakomite.
5 NOCY W SAINT FRANCOIS
Ostatni przystanek to Saint Francois – turystyczne miasteczko z polem golfowym, lotniskiem i mariną, które zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. Zdecydowanie najbardziej europejskie z tych wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy. Idealne na zakończenie podróży, gdy już trochę tęskniliśmy do domu. Z Saint Francois jest rzut beretem na najdalej na zachód wysunięty punkt wyspy.
Jednego dnia zrobiliśmy sobie całodniową wycieczkę, podczas której objechaliśmy wszystkie główne miasteczka na tej części wyspy (Grande Terre).
Na koniec dnia dotarliśmy na przepiękny cmentarz(!) w Morne-à-l’Eau.
Stołowanie się w budach z reguły okazywało się najlepszym rozwiązaniem.
Kulinarny zachwyt wzbudzało coco, czyli sorbet z kokosa, który był prze-pysz-ny. Codzienna wyprawa do piekarni po croissanty lub bagietki (Francja pełną parą) również bywała ekscytująca. Nie ma to jak gluten. Zwłaszcza jedzony w tak pięknych okolicznościach przyrody.
Kremowość tego ogromnego awokado również zapisała się w mojej pojemnym sercu.
Na zakończenie ja i ostatni zachód słońca na plaży na Gwadelupie. Ta intensywnie zielona kreolska wyspa skradła nasze serce i otworzyła je na tropikalne podróże. Zwłaszcza zimą docenia się takie miejsca jeszcze bardziej. Ciekawe, gdzie nas poniesie za rok. Może macie jakieś propozycje?
9 komentarzy
Marta
6 lutego 2016 at 23:58Rany jaka boska relacja! Sorbet z kokosa w takich okolicznościach musi być niesamowity. Przepiękne to przytulone czarno-białe zdjęcie :)
I.Z.
7 lutego 2016 at 20:33Jak zawsze przepiękne zdjęcia! Mniejszym szczęśliwcom pozostaje zimą na pocieszenie podpatrywanie takich widoków czyimiś oczami, własne archiwa zdjęciowe i pokorne czekanie na wiosnę… Nawet marna namiastka zielonych rajów w szklarniach ogrodu botanicznego w Powsinie niedostępna, a do Poznania daleko:( Pewnie zajrzę tu jeszcze nie raz:)
k
8 lutego 2016 at 18:45Ach, jak pięknie! :)
Ana
10 lutego 2016 at 21:29Cudny klimat :) świetny pomysł, żeby podładować baterię gdzieś na krańcu świata akurat w zimę!
Maja
12 lutego 2016 at 09:54Ah, odprężająca ta relacja :)
ps A płynięcie pod falę… w pełni rozumiem!
Alicja
15 lutego 2016 at 23:24Jak cudownie!
Wiem, że może jestem jedyna z taką prośbą, ale chętnie w Twoich powroźniczych postach widziałabym krótkie praktyczne info – m.in. linki do noclegów :)
Pozdrawiam serdecznie! I udanych kolejnych wypraw :)
tola
18 lutego 2016 at 22:55dziękuję! postaram się dodawać więcej praktycznych informacji :)
Karolina
17 lutego 2016 at 22:18Uwielbiam! Nawet nigdy nie pomyślałam o wyjeździe na Gwadelupę, ale tylko krowa nie zmienia zdania ;) Serdeczności!
Wiola Starczewska
21 lutego 2016 at 16:10Pamiętam, kiedy studiowałam w Lublinie, chodziliśmy do takiego baru o nazwie Karambola. A potem pojechałam do Brazylii i się dowiedziałam, że to owoc!