Na kolejne wspomnienie o walentynkowych planach przewracasz oczami i chcesz jak najszybciej uciec pod kołdrę, a najlepiej w ogóle spod niej nie wychodzić przez calutki dzień. Moda na domowe burrito (w lutym szczególnie) trwa, a idealnym kompanem dla domowych pieleszy jest jak wiadomo książka. Albo film. Tym razem będzie o filmach, które warto obejrzeć. Nie znajdziecie tu Pięćdziesięciu twarzy Greya ani innych tego typu produkcji, ale o tym pewnie wiecie, jeśli tu zaglądacie nie od dzisiaj. Za to podzielę się z Wami filmami, które ostatnimi czasy zrobiły na mnie duże wrażenie.
Z filmem Whiplash mam jeden problem. Żaden z jego bohaterów nie daje się polubić, a ja tak lubię na koniec kogoś w myślach wyściskać, poprzytulać i pocieszyć lub posmucić razem z nim. Ale to też jest argument na plus! Bo zamiast lubienia mamy tu dużą dawkę zastanawiania się, swędzenia i kręcenia się w miejscu, bo ten film trochę boli i boli w sposób taki, że masz ochotę rozwinąć w myślach tę historię i rozłożyć na czynniki pierwsze. Główny bohater chce zostać najlepszym perkusistą na świecie i może ma ku temu powody, ale też od razu wiadomo, że to nie stanie się tak od razu. Gdyby nie nauczyciel, który sieje postrach, ale też potrafi dobrze zmotywować (chociaż nie jestem fanką tego typu „znęcania się”, bo wiem, że u mnie wywołałoby to odwrotny skutek), to Andrew by niczego nie osiągnął. Ciekawe studium przypadku.
Birdman natomiast to film dziwadło. Jedna z moich ulubionych wewnętrznych kategorii. Jedyne, co go łączy z Whiplashem, to duża dawka muzyki. Rzecz dzieje się na Broadwayu, z reżyserem po przejściach, który trochę zapomniany chciałby wrócić w łaski widzów. Jeśli widzieliście inne filmu Iñárritu i oczekujecie podobnej dawki losowych dramatycznych historii, to zmieńcie nastawienie. Bo Birdman to powiew świeżości w kinie. Coś, co rzadko się zdarza. W korytarzach teatru chodzimy za bohaterami (dosłownie), którzy próbują się odnaleźć, czy to w życiu czy na scenie. Trochę czujemy się jak na backstage’u. Dzięki temu film wydaje się bardzo realny, mimo że jego abstrakcyjność sięga momentami zenitu.
Fakt, że Boyhood był kręcony przez 12 lat z przerwami budzi ciekawość. Ekipa filmowa spotykała się raz w roku, na kilka dni. Przejścia pomiędzy wydarzeniami wydają się czasem niewidoczne, ale czasem jeden dialog lub piosenka w tle sprawia, że widzimy bohaterów w zupełnie nowej relacji. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy w kluczowych momentach wciskali forward. Kluczowe to niekoniecznie najbardziej ekscytujące. To film z cyklu niby nic się nie dzieje, ale pod płaszczykiem banalnych wydarzeń toczą się ekscytujące rozmowy, które zapamiętujemy do końca życia. Uwielbiam takie dorastanie na ekranie.
St. Vincent jest filmem bardziej oczywistym. Mamy tu wyłożoną kawę na ławę. Vincent jest zgryźliwym staruszkiem z problemami (a kto ich nie ma?), który ze względów finansowych opiekuje się od czasu do czasu synem zapracowanej sąsiadki. Chłopiec od razu dostrzega w nim potencjalnego kumpla i przez 90 minut obserwujemy, jak rozwija się ta męska relacja. Czasem jest śmiesznie, czasami strasznie, ale od początku wiadomo, że bycie gburem to tylko przykrywka dla głęboko skrywanej troski. o film dla tych, którzy po pierwsze są fanami Billa Murray’a, a po drugie lubię poczuć ciepło w żołądku i od czasu do czasu się wzruszyć.
A na Was co zrobiło ostatnio największe wrażenie? Podzielcie się ze mną w komentarzu swoimi filmowymi odkryciami!
1 Comment
hanysz
14 lutego 2015 at 15:15Pięknie opisałaś 'Birdmana’. Gdy usłyszałam pierwsze nuty szalonej perkusji, trochę bałam się, że to będzie taki nowojorski Woody, którego toleruję, ale często mnie męczy. Ale jednak wcisnęło mnie w lunowy podwójny fotel. Keaton świetny (kocham go od Beetlejuice’a pasjami), Norton też. Stone do schrupania w tym swoim smuteczku egzystencjalnym zaniedbanej córki. Właśnie chcę jakiś film na jutro wybrać, po romantycznej kolacji, i jeszcze decyzja nie zapadła…